wtorek, 5 marca 2019

Pies?

Kasia się obija i nie publikuje tu żadnych notek.
A dzieje się u nas, oj, dzieje!


Wczoraj po raz kolejny dostałam smsa: "Chciałabym w tym roku pieska". Po raz kolejny, bo o psa męczy mnie chyba od początku związku. Pomyślałam szybko, stwierdziłam, że stać nas na psa, mimo że nam się nie przelewa, że w sumie może nasz kot go zaakceptuje, jak weźmiemy szczeniaka i że fajnie byłoby wychodzić na spacery w pogodę i niepogodę, być, że tak powiem, do tego zmuszonym.

Zgodziłam się.
Przeglądanie OLX i jest, taki wymarzony, biszkoptowy maluch. Kasia zadzwoniła i się umówiła na wizytę przedadopcyjną. Ma się odbyć w czwartek, bardzo się stresujemy, że coś pójdzie nie tak albo że ktoś Biszkopta vel Roniego (Ronie to ma być jego imię, czytane Roni) nam sprzątnie sprzed nosa.

Żeby przypieczętować naszą decyzję udałyśmy się do sklepu zoologicznego i zrobiłyśmy rozeznanie, co ile kosztuje, co potrzebujemy, co w ogóle jest dostępne dla piesków. Ja, żeby Katarzyna wiedziała, że mówię poważnie, kupiłam smycz.

A dzisiaj wypożyczyłam w pracy książkę: "Szkolenie psa: jak wychować idealnego pupila" i oddaję się lekturze. Wiem już, że psy wysyłają sygnały uspakajające, że jednym z takich sygnałów jest próba rozdzielenia innych psów lub przytulających się ludzi (i nie, nie jest to zazdrość). I że można psa nauczyć robić kupkę i siku na komendę, a nawet należy go nauczyć załatwiać potrzebę na początku spaceru, a dopiero potem odbywać tę przyjemniejszą część, gdzie może się wyhasać.

Tak więc, trzymajcie kciuki, żeby w czwartek poszło wszystko dobrze. Jak się nie uda z Biszkoptem to przygarniemy innego pieska, ale Biszkopt już zdobył nasze serce...

piątek, 1 marca 2019

Kurka domowa i o dzieciach trochę

Kasia w pracy, ja już teoretycznie mam weekend normalny, ale przez trzy ostatnie tygodnie siedziałam na zwolnieniu lekarskim. Dopadły mnie dziwne zdrowotne dolegliwości i czeka mnie jeszcze jedno nieprzyjemne badanie (dokładniej błędnika), ale wygląda na to, że póki co się unormowało.

I cóż, ja, biedny robaczek, robię na tym zwolnieniu? A no gotuję. Sprzątanie mi trochę gorzej idzie, mam nadzieję, że jutro uda mi się wreszcie doprowadzić kuchnię do stanu używalności (no dobra, stan używalności jest, skoro jeszcze się da w niej gotować, ale nie błyszczy, a ma błyszczeć!).
I tak nam zrobiłam pyszną pieczarkową, pyszną fasolkę po bretońsku, pyszny barszczyk, a dzisiaj mojej księżniczce przyszła chęć na placki ziemniaczane z gulaszem. Dobrze, że mam blender kielichowy, bo po jednym utartym tradycyjnie na tarce ziemniaku myślałam, że umrę. Paznokcie połamane, ręka boli... Zdecydowanie siłowe gotowanie nie jest dla mnie (choć chrust jak robiłam to miałam siłę, żeby ubijać ciasto przez 15 minut, ale umówmy się, to jest chrust, słodkie, tak że tego...).

W zeszłym tygodniu upiekłam zaś WZ-tkę. Była przepyszna, cała blacha się rozeszła, gdyż odwiedził mnie tata ze swoją partnerką i moi dawno niewidziani znajomi. No właśnie, byli u nas z dwójką dzieciaczków (dwuletnie i trzymiesięczne). Wieczorem musiałam leczyć migrenę, gdyż od nadmiernego obracania głowy to w tą, to w tamtą, gdy dwulatek przemieszczał się jak torpeda po pokoju, piszczał i wydawał różne dziwne dźwięki, zwyczajnie mnie rozbolała głowa. Ale przyznam, że fajna odmiana i dobrze jest mieć wśród znajomych takich dzieciatych również. Zresztą niedługo moja przyjaciółka urodzi dziewczynkę, więc trzeba się wprawiać w bycie ciocią!

Oczywiście padło pytanie, jak my się zapatrujemy na kwestię rodzicielstwa?
No więc nie. Po prostu nie. Zwierzaki okay, ale dzieci absolutnie!

Co prawda miewam od czasu do sny, w których odzywa się mój instykt macierzyński, ale po pierwsze, nie czuję się gotowa jeszcze do macierzyństwa (może nigdy nie będę), a po drugie to jednak trudne od strony technicznej. Przynajmniej w tym kraju. Jakoś dzieci zwyczajnie nie wchodzą w skład moich planów życiowych. Na szczęście Kasia ma podobne zdanie w tej kwestii, więc nie wywiera na mnie nacisku.
Przyznam szczerze, że mnie dzieci onieśmielają. Takiego maleństwa trzymiesięcznego to nawet bałabym się trzymać na rękach, że zepsuję albo coś... Takie starsze, to cóż, opiekowałam się kiedyś chłopcem ośmioletnim i była fajna zabawa, dopóki się bawiliśmy. Odzywał się wtedy we mnie mój wewnętrzny chłopiec. Natomiast gdy przychodziło do odrabiania lekcji lub kąpieli to trudno mi było być już tak stanowczą, jak moja siostra, która również i przede wszystkim się nim opiekowała, kiedy jego mama siedziała w pracy.
Tak więc nie, po prostu nie jestem do tego stworzona. Nie mam też żadnego chrześniaka (w końcu buddystką jestem) i jest mi z tym całkiem zwyczajnie dobrze. Kasia natomiast jest chrzestną i doskonale radzi sobie z maluchami, a jednak własnego mieć nie chce. Ale nie będę się za nią wypowiadać.

Dobra, koniec przerwy, idę pichcić dalej.

poniedziałek, 25 lutego 2019

Ponad trzy i pół roku razem...

Pewnie zaskoczę moją Kath tym postem, ale o to właśnie chodzi. Ostatnio powiedziała: "Chciałabym wrócić do pisania bloga", więc wracamy.

Co się wydarzyło od tej pory?
A no dużo. Przede wszystkim Kath się przeprowadziła. Mimo tamtych wątpliwości, mimo strachu i lęku pewnego dnia stanęła w drzwiach mojego mieszkania (no dobra, nie takiego mojego, bo dzielonego z dwoma innymi dziewczynami) z torbą i się wprowadziła. Od tamtej pory minęły ponad dwa lata, a my pół roku temu wynajęłyśmy dwupokojowe mieszkanie, tym razem same.

Kath znalazła pracę, a i ja zmieniłam swoją, bo okoliczności tego wymagały. Zamiast w wymagającej sprzedaży, pracuję w mojej ukochanej bibliotece, w zgodzie z moim zawodem. Dalej robię zlecenia dodatkowo, ale też to kocham, więc mogę śmiało powiedzieć, że pracuję w tym, co lubię.

I tak trwamy sobie od trzech lat razem, w lipcu będą cztery.
Jestem szczęśliwa, będąc z Nią. Każda chwila razem to taki promyczek słońca, nawet w pochmurne dni. Jest leniwcem okropnym, ale ja też (co tu ukrywać), choć mniejszym odrobinkę. Ale jest ciepła, jest kochana, jest opiekuńcza i jest wesoła. Tak, ta mała, niegdyś niemal zahukana Katarzynka jest wreszcie wesoła. Odkąd się przeprowadziła, odkąd dzielimy dni wspólnie, znikło trochę napięcie, trochę mniej się garbi, trochę mniej smuci. Jakby ten Śląsk wysysał z niej wszystkie życiodajne soki i dopiero Kraków sprawił, że zakwitła! No dobra, wiem, że to nie Kraków tylko ja (skromność to nie jest moja mocna strona).

No i to by było na tyle na dobry, nowy początek tego bloga.

czwartek, 17 marca 2016

O nowym życiu parę słów...

Witajcie Kochani!

Troszkę Nas nie było.
Działy się różne rzeczy, mniej przyjemne, ale wiem teraz, że Nas umocniły z Nath.

Coraz częściej myślę, że nie możemy być już a takiej 'separacji', z dala od siebie... bo rozstania są coraz cięższe do zniesienia, robią się oczy mokre i tęskniące... boli serce jakby było rozrywane na miliardy kawałków...

Jest jeden sposób aby temu wszystkiemu zapobiec... ale na ten krok muszę tylko ja się zdecydować, bo chyba już wszyscy są gotowa, co mnie jednocześnie i cieszy ogromnie i smuci niezmiernie...
Nie lubię być tak wyczekiwana, gdyż zawsze może pójść coś nie tak a nie każdy chciałby przeżyć zawód. Jestem rozdarta, nie ukrywam. Między miejscem, które mnie wychowało od ponad 25 lat oraz miejscem, które ma nowe możliwości... które chowa w sobie mój największy Skarb - Nath.
Wielu ludzi stwierdzi w tej chwili: ale co to takiego? Nie jedziesz na koniec świata... Ilu ludzi tak już zrobiło? Na co czekasz?
A no właśnie, na co czekam? Skoro tęsknię i nie potrafię zawsze doczekać się weekendów i ramion ukochanej osoby...

Słuchajcie...
Jakbym potrafiła odpowiedzieć na to pytanie to już pewnie pisałabym teraz tego posta będąc przy Nath. A tak nie jest. Często wkurza mnie wypowiedź: Wiem, że to dla Ciebie ciężko, ale może jednak warto to zrobić? Zastanów się.
A nie zastanawiam się? Co właśnie robię? Co robię już od dłuższego czasu? Jakby ktoś mógł wejść do mojej głowy to nie zapytywałby się o to wszystko.
I tak, Kocham Nath, całą sobą! Jestem zakochana na zabój, ale nie chcę niczego robić na odpieprz...

Więc to pewnie się stanie, przeprowadzę się, ale jeszcze nie teraz, nie natychmiast, kiedy sobie poukładam parę rzeczy...

środa, 6 stycznia 2016

Przez brzuszek do serduszka odc.1: Krem z dyni z włoszczyzną

Dużo by pisać - o naszym wyjeździe w góry, "zaręczynach" i wszystkim tym, co kocham w Kath najbardziej. Ale, że dopadł mnie jakiś taki wewnętrzny niepokój (to chyba ta zima) to kazałam mu się wynieść, podczas gdy ja sobie pogotuję.
W dzisiejszym menu między innymi zupa dyniowa i sałatka (do rzeczy mięsnych w postaci pulpetów się nie przyznam, bo choć sama jadam wciąż mięso - głównie drobiowe oraz ryby - to nie popieram tego procederu).

A że jednocześnie notuję sobie te moje przepisy w OneNote, to pomyślałam, a co - podzielę się. I tym samym mam zaszczyt zaprosić odbiorców bloga na nowy cykl: kulinarny!

W odcinku pierwszym:
KREM Z DYNI Z WŁOSZCZYZNĄ
(niebawem uzupełnię o fotografię i wrażenia smakowe, albo i nie. Krem jest pomarańczowy i kremowy, jak sama  nazwa wskazuje. Smak - dla miłośników dyni, która sama w sobie jest dość mdła i tutaj istotną rolę, w przypadku tego przepisu przynajmniej, odgrywa to, co do tej zupy wrzucimy - pestki z dyni i słonecznik, pestki z dyni i słonecznik!, ew. fikuśne grzaneczki przyprawione według upodobań)

Czas przygotowania: 30-60 minut
Koszt: 1,5/5 - zależy, co się ma w lodówce i ile kosztuje dynia
Porcje: też zależy, ile żremy (ale z 4 chyba spokojnie)
Czy można mrozić: tak
Kalorie: tak pi razy oko z 400 kalorii całość w wersji pierwotnej, czyli bez dodatków i nie uwzględniając za bardzo procesu smażenia i gotowania (kalkulatorkalorii.net). Jak ktoś wie, jak to wyliczyć profesjonalnie to będę wdzięczna za poradę.

Składniki: 
  • 0,5 kg dyni Hokkaido 
  • 1 średnia cebula 
  • 1 mała marchewka 
  • kawałek selera (max. 4x4cm) 
  • 1 litr wody 
  • 1 łyżka masła (w wersji wegańskiej można użyć np. oleju słonecznikowego) 
  • 1 łyżeczka gałki muszkatołowej 
  • pieprz, sól do smaku 
  • sok z 1 cytryny (ja dodam z 2-3 łyżeczki, bo tyle uda mi się wycisnąć z mojej) 
W rondelku, w którym będziemy gotować zupę, roztapiamy masełko na małym ogniu. W tym czasie kroimy w kostkę i wrzucamy kolejno (przy okazji przemieszując): cebulę, marchewkę, seler, dynię (jeżeli jest to Hokkaido możemy zostawić skorupę, ponieważ zmięknie w trakcie gotowania). Chwilę podsmażamy (z 2 minutki - jeżeli z Twojego kranu ustawicznie cieknie woda, akurat tyle, ile potrzeba na napełnienie nią dzbanka) Zalewamy litrem wody i dodajemy 1 kostkę warzywną. Gotujemy przez ok. 35 minut.
Przyprawiamy gałką muszkatołową, pieprzem i solą, wlewamy sok z cytryny. Studzimy i miksujemy. Możemy dolać wody lub bulionu warzywnego w zależności od preferowanej konsystencji. Z kolei jeżeli ktoś lubi gęściochę to sugeruję najpierw zmiksować wszystkie warzywa, a potem dolewać pozostały bulion (niekoniecznie cały).

Można podawać z: 
  • Ziemniaczanym puree doprawionym czosnkiem (w formie gałki) - wymysł Kasi, niezwykle trafiony 
  • Przyprawionymi pestkami dyni i słonecznika - moja ulubiona wersja, zaczerpnięta z grupowych odosobnień buddyjskich 
  • Podobno z makaronem, aczkolwiek na chłopski rozum domyślam się, że w wersji nieco rozrzedzonej i ze względu na dość mdły charakter samej zupy, makaron wydaje się zwyczajnie nudnym pomysłem
  • z grzankami też  można
  • dla miłośników pikanterii - imbir i chilli to to, co się z tą zupką świetnie komponuje (choć jak już sypiecie chilli to imbir możecie sobie darować) 
Ciekawostki: 
  • W niektórych sklepach można nabyć już rozkrojoną i obraną z pestek dynię (wersja dla leniuchów lub słabowitych w rękach, co to niejeden raz mając smak na zupę dyniową spędzili nad rozczłonkowywaniem tego zacnego warzywa cenne dziesiątki minut - czytaj Ja, gotująca ten przysmak niejeden raz i przysięgająca sobie, że to będzie ostatni raz. Warto zawczasu (zanim najdzie ochota na dynię) zrobić rekonesans w pobliskich warzywniakach. Jakież one są urocze, czyż nie? W ogóle kupowanie warzyw w supermarketach to pewnego rodzaju zbrodnia… 
  • W czasie gdy zupa się gotuje, można wstawić notkę na bloga!